Wietnamsko - laotańska pętla. Dzień 11 Cesarskie Miasto w Hue
Z rana zgodnie z planem poszliśmy do carskiego pałacu. Obiekt ten jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Jednak, jak się okazało, w dużej mierze jest aktualnie w remoncie. Odrestaurowane jest zakazane miasto, które najbardziej uległo zniszczeniom podczas bombardowań w czasie wojny. W ogóle całe to zakazane miasto jest na kształt tego w Pekinie, tylko mniejsze. Wiele osób mówi, że to się nawet nie umywa do pekińskiego, ale my na szczęście i My Son i zakazane miasto w Hue zobaczymy w dobrej kolejności .
Carski pałac,w którym jest tron, z którego jest rewelacyjny widok na samiuśka bramę i widać, kto przybywa do pałacu. W nim też można oglądać wideo, na którym pokazana jest rekonstrukcja całego kompleksu dająca naprawdę dobre spojrzenie, jak to wcześniej wyglądało i jak być może będzie wyglądać po pracach, które aktualnie mają w nim miejsce.
Swoją drogą - gdyby u nas w ten sposób przebiegały prace ekipy nad jakimś dziełem UNESCO, to chyba komisja czy co tam jest odpowiedzialne za UNESCO w Europie, odebrałyby dany obiekt temu, kto by go posiadał.
O ile prawa strona kompleksu jest dość prosto rozplanowana i aktualnie niewiele tam się znajduje, o tyle lewa strona, gdzie znajdowały się rezydencje matek, żon i kochanek, jest już o wiele bardziej skomplikowana. Można w niej się pokręcić i w ciszy i spokoju podziwiać urokliwe zakątki.
Całe zwiedzanie zajęło nam dobre dwie godziny.
Popołudniu wypożyczyliśmy rowery, by pojechać do oddalonej od centrum pagody. Po drodze zatrzymaliśmy się na obiad. Były to jakby pierożki smażone na głębokim oleju. Jedne były w środku puste, drugie kształtem podobne do naszych - z warzywami, grzybami i chyba jakąś słoninką, a trzecie kulki z sezamem z farszem lekko słodkim. Po moim dochodzeniu cóż to był za farsz, domniemywuję, iż była to fasola mung z kokosem :-)
Oczywiście jadąc do pagody skreciliśmy w jakieś takie uliczki, że nie wiadomo było czy da się w ogóle jeszcze jechać. Na nasze szczęście się dało i dotarliśmy do pagody.
To jedna z bardziej znanych w okolicy.
Po drodze, gdy jechaliśmy rowerami, dał się wyczuć znajomy nam zapach. Pozaglądaliśmy więc z siodełek ludziom do garnków i okazało się, że był to imbir. Najpierw rzetelnie obierany, a później jakby prażony, z tym że nie jestem pewna, w jaki sposób. W każdym razie cała okolica uwodząco pachniała imbirem :-)
W Hue zaniedbaliśmy wcześniejsze sprawdzenie połączeń w dalsza drogę i jak się okazało, tego dnia nie było szansy wydostać się z Hue, a następnego dopiero o 17. Dlatego warto zainteresować się połączeniami w dalsza trasę od razu po przyjeździe.
Carski pałac,w którym jest tron, z którego jest rewelacyjny widok na samiuśka bramę i widać, kto przybywa do pałacu. W nim też można oglądać wideo, na którym pokazana jest rekonstrukcja całego kompleksu dająca naprawdę dobre spojrzenie, jak to wcześniej wyglądało i jak być może będzie wyglądać po pracach, które aktualnie mają w nim miejsce.
O ile prawa strona kompleksu jest dość prosto rozplanowana i aktualnie niewiele tam się znajduje, o tyle lewa strona, gdzie znajdowały się rezydencje matek, żon i kochanek, jest już o wiele bardziej skomplikowana. Można w niej się pokręcić i w ciszy i spokoju podziwiać urokliwe zakątki.
Całe zwiedzanie zajęło nam dobre dwie godziny.
Popołudniu wypożyczyliśmy rowery, by pojechać do oddalonej od centrum pagody. Po drodze zatrzymaliśmy się na obiad. Były to jakby pierożki smażone na głębokim oleju. Jedne były w środku puste, drugie kształtem podobne do naszych - z warzywami, grzybami i chyba jakąś słoninką, a trzecie kulki z sezamem z farszem lekko słodkim. Po moim dochodzeniu cóż to był za farsz, domniemywuję, iż była to fasola mung z kokosem :-)
Oczywiście jadąc do pagody skreciliśmy w jakieś takie uliczki, że nie wiadomo było czy da się w ogóle jeszcze jechać. Na nasze szczęście się dało i dotarliśmy do pagody.
To jedna z bardziej znanych w okolicy.
Po drodze, gdy jechaliśmy rowerami, dał się wyczuć znajomy nam zapach. Pozaglądaliśmy więc z siodełek ludziom do garnków i okazało się, że był to imbir. Najpierw rzetelnie obierany, a później jakby prażony, z tym że nie jestem pewna, w jaki sposób. W każdym razie cała okolica uwodząco pachniała imbirem :-)
W Hue zaniedbaliśmy wcześniejsze sprawdzenie połączeń w dalsza drogę i jak się okazało, tego dnia nie było szansy wydostać się z Hue, a następnego dopiero o 17. Dlatego warto zainteresować się połączeniami w dalsza trasę od razu po przyjeździe.
Komentarze