Norweski dziennik namiotowy. Dzień 14
Ranek w Fauske niczym nas nie zaskoczył. Wstaliśmy tego dnia wcześniej niż zwykle, by załapać się na poranny ruch na drodze.I opłaciło się.
Pierwszego stopa złapaliśmy po 30min. Zatrzymała się dla nas jakaś pani z tatuażem i podwiozła jakieś 30km. Jak to zwykle bywało wysadziła nas w miejscu kiepskim- brak ograniczenia prędkości i wąskie pobocze, ale po godzinie zatrzymała się dla nas para niemiecka i podwiozła do Strofjord.
W Strofjord zwiedziliśmy Centrum Parków Narodowych na terenie Nordland. Oglądnęliśmy wystawy, liczne eksponaty, zaopatrzyliśmy się w mapki i ruszyliśmy dalej w drogę. Niestety zaczęło padać a na stopa czekaliśmy 45 min. Na szczęście zatrzymał się małomówny, długowłosy Norweg i podwiózł nas do krzyżówki z drogą prowadzącą na lodowiec.
Chroniąc się od deszczu na tyłach jakiegoś supermarketu zjedliśmy kanapkowy obiad i przejrzeliśmy dokładnie mapę.Kiedy przestało padać ruszyliśmy w stronę lodowca. Czekało nas 25km drogi po której bardzo rzadko cokolwiek jeździło.
Jednak szczęście uśmiechnęło się do nas po raz kolejny i ledwo zaczęliśmy iść na drogę wjechał samochód i co lepsze zatrzymał się dla nas. To nie był koniec uśmiechów szczęścia tego dnia. Człowiek ten był tak miły, że nadłożył 15km i zawiózł nas na sam parking pod lodowcem Svartizen. Co więcej kapitan łodzi płynącej do lodowca zauważył nas i poczekał na nas, tak więc zdążyliśmy na ostatnią łódź tego dnia. Koszt 120Nok za osobę, ale warto.
Po dotarciu do brzegu zostawiliśmy bagaże w budce w której czeka się na łódkę. Jak dla mnie to fenomen Norwegii, że można zostawić bagaże i pójść na jakiś czas a kiedy się przychodzi one stoją nietknięte z pełną zawartością.
Droga do lodowca to około 3km.Ścieżka generalnie kończy się sporo przed lodowcem,
ale jest możliwe, choć nie wiem czy legalne, żeby podejść pod sam lodowiec- i tak też zrobiliśmy.Piękny to widok takiego błękitnego lodu- jak nigdzie, takiego koloru jeszcze w życiu na własne oczy nie widziałam, ogrom lodowca a właściwie tylko jego jęzora,świeżo ukruszonej kry na wodzie i w ogóle całej tej górskiej otoczki. Naprawdę niesamowite.
Po dopłynięciu ruszyliśmy na parking, by popytać kierowców - zaledwie kilku samochodów czy nie znalazłoby się dla nas miejsce. Tak niezbyt chętnie, ale jednak, zabrała nas czeska rodzinka i dowiozła do Moi Rany. I w ten sposób plan na ten dzień wykonany sporo ponad normę.
W drodze do poszukiwania miejsca na namiot zahaczyliśmy o Rema 1000 niby po chleb.Jednak o tej porze w sklepach nie ma zbyt wielkiego wyboru w pieczywie i zostają tylko te drogie chleby. Więc chleba nie kupiliśmy, ale za to znaleźliśmy sałatkę ziemniaczaną za 11Nok.
Nocleg znalazł się dla nas w krzakach przy drodze E6 wylatującej z Moi Rana a sałatka ziemniaczana może nie była jakimś szczególnym rarytasem, ale była całkiem smaczną odmianą w naszym jadłospisie.
Pierwszego stopa złapaliśmy po 30min. Zatrzymała się dla nas jakaś pani z tatuażem i podwiozła jakieś 30km. Jak to zwykle bywało wysadziła nas w miejscu kiepskim- brak ograniczenia prędkości i wąskie pobocze, ale po godzinie zatrzymała się dla nas para niemiecka i podwiozła do Strofjord.
W Strofjord zwiedziliśmy Centrum Parków Narodowych na terenie Nordland. Oglądnęliśmy wystawy, liczne eksponaty, zaopatrzyliśmy się w mapki i ruszyliśmy dalej w drogę. Niestety zaczęło padać a na stopa czekaliśmy 45 min. Na szczęście zatrzymał się małomówny, długowłosy Norweg i podwiózł nas do krzyżówki z drogą prowadzącą na lodowiec.
Chroniąc się od deszczu na tyłach jakiegoś supermarketu zjedliśmy kanapkowy obiad i przejrzeliśmy dokładnie mapę.Kiedy przestało padać ruszyliśmy w stronę lodowca. Czekało nas 25km drogi po której bardzo rzadko cokolwiek jeździło.
Jednak szczęście uśmiechnęło się do nas po raz kolejny i ledwo zaczęliśmy iść na drogę wjechał samochód i co lepsze zatrzymał się dla nas. To nie był koniec uśmiechów szczęścia tego dnia. Człowiek ten był tak miły, że nadłożył 15km i zawiózł nas na sam parking pod lodowcem Svartizen. Co więcej kapitan łodzi płynącej do lodowca zauważył nas i poczekał na nas, tak więc zdążyliśmy na ostatnią łódź tego dnia. Koszt 120Nok za osobę, ale warto.
Po dotarciu do brzegu zostawiliśmy bagaże w budce w której czeka się na łódkę. Jak dla mnie to fenomen Norwegii, że można zostawić bagaże i pójść na jakiś czas a kiedy się przychodzi one stoją nietknięte z pełną zawartością.
Droga do lodowca to około 3km.Ścieżka generalnie kończy się sporo przed lodowcem,
ale jest możliwe, choć nie wiem czy legalne, żeby podejść pod sam lodowiec- i tak też zrobiliśmy.Piękny to widok takiego błękitnego lodu- jak nigdzie, takiego koloru jeszcze w życiu na własne oczy nie widziałam, ogrom lodowca a właściwie tylko jego jęzora,świeżo ukruszonej kry na wodzie i w ogóle całej tej górskiej otoczki. Naprawdę niesamowite.
Po dopłynięciu ruszyliśmy na parking, by popytać kierowców - zaledwie kilku samochodów czy nie znalazłoby się dla nas miejsce. Tak niezbyt chętnie, ale jednak, zabrała nas czeska rodzinka i dowiozła do Moi Rany. I w ten sposób plan na ten dzień wykonany sporo ponad normę.
W drodze do poszukiwania miejsca na namiot zahaczyliśmy o Rema 1000 niby po chleb.Jednak o tej porze w sklepach nie ma zbyt wielkiego wyboru w pieczywie i zostają tylko te drogie chleby. Więc chleba nie kupiliśmy, ale za to znaleźliśmy sałatkę ziemniaczaną za 11Nok.
Nocleg znalazł się dla nas w krzakach przy drodze E6 wylatującej z Moi Rana a sałatka ziemniaczana może nie była jakimś szczególnym rarytasem, ale była całkiem smaczną odmianą w naszym jadłospisie.
Komentarze