Wietnamsko- laotańska pętla. Dzień 30 i 31 Pakse
Uznaliśmy, że Pakse jest całkiem dobrym miejscem na mały chill out. Kluczowym miejscem był więc nasz nocleg. Saigon Champasak Guesthouse duży przestronny pokój z równie dużym balkonem :-) (100.000kipow)
W końcu udalo napić się dobrej kawy bo jak dotąd w Laosie nam się to nie zdarzylo. A to za sprawą niezbyt odległych plantacji kawy, z których to rzekomo ona pochodzi.
Odwiedzilsmy świątynię z wyjątkowo zezowatym Buddą. Widać zgłębianie Dhammy nie zawsze potrzebuje wyszukanej estetyki. ;)
Przeszliśmy się także na zakupy do tutejszej galerii handlowej. Mi udało kupić się wymarzony od dawna nóż szefa kuchni z porządnej stali. Krzyśkowi natomiast bardzo spodobała się bielizna ze znaczkami zespołów NBA, jednak jak zobaczył, że jest poliestrowa to sobie odpuścił :-)
Rankiem dnia następnego z racji niedzieli wybralismy się na mszę. W kościele w Pakse msze niedzielne są o 9.30 po laotansku i o 15 po wietnamsku.
Chcieliśmy też odwiedzić rekomendowany zespól świątynny w Champasak. Niestety grubo się zfrajerzylismy.
Tuktukiem, czyli lokalnym autobusem za 20.000 kipow dojechaliśmy do Champasak około 12 w południe z groszami. Z stamtąd do zspołu świątynnego jest jeszcze 10 km i można tę odleglość pokonać tuk tukiem lub wynajętym rowerem. Okazalo się jednak, że ostatni autobus powrotny do Pakse już dawno pojechał a jedyną możliwością powrotu jest łódka o godzinie 14... Tak więc dojazd i około 2 godziny zwiedzania kompleksu no i jeszcze powrót - nie było opcji, żeby zdążyć na łódkę. Oczywiście była jeszcze opcja wynajęcia mini vana, ale to już droższa zabawa, bo 200.000 kipów. Chcąc nie chcąc zrezygnowaliśmy więc ze zwiedzania zasiedlismy na tarasie jednej z knajpek tuż nad Mekongiem i zadowolilismy się widokami i Beerlao.
Coś po 14 przypłynęła łódka i tak leniwie turlaliśmy się Mekongiem przy ogromnym huku silnika. Zdarzyliśmy się zdrzemnąć, odpocząć a nawet znudzić, bo rejs trwal ponad 3 godziny. Już nie daleko do końca wycieczki było, kiedy jeden z dwóch panów kapitanów wyciągnął zielone mango, obral i wszystkich częstował. Udało nam się przy tej okazji dowiedzieć, co jest w ich magicznych woreczkach, w których jakby maczaja różne owoce. Okazało się, że to po prostu mieszanka cukru i zmielonych papryczek chilli. Ciekawe jak nasze polskie jabłka będą smakować z taką mieszanką :-)
Na poprawę nastroi w związku z nieudaną wycieczką kontynuowaliśmy zachwyty nad kuchnią indyjską, która w Laosie jest popularna i tania.
W końcu udalo napić się dobrej kawy bo jak dotąd w Laosie nam się to nie zdarzylo. A to za sprawą niezbyt odległych plantacji kawy, z których to rzekomo ona pochodzi.
Odwiedzilsmy świątynię z wyjątkowo zezowatym Buddą. Widać zgłębianie Dhammy nie zawsze potrzebuje wyszukanej estetyki. ;)
Przeszliśmy się także na zakupy do tutejszej galerii handlowej. Mi udało kupić się wymarzony od dawna nóż szefa kuchni z porządnej stali. Krzyśkowi natomiast bardzo spodobała się bielizna ze znaczkami zespołów NBA, jednak jak zobaczył, że jest poliestrowa to sobie odpuścił :-)
Rankiem dnia następnego z racji niedzieli wybralismy się na mszę. W kościele w Pakse msze niedzielne są o 9.30 po laotansku i o 15 po wietnamsku.
Chcieliśmy też odwiedzić rekomendowany zespól świątynny w Champasak. Niestety grubo się zfrajerzylismy.
Tuktukiem, czyli lokalnym autobusem za 20.000 kipow dojechaliśmy do Champasak około 12 w południe z groszami. Z stamtąd do zspołu świątynnego jest jeszcze 10 km i można tę odleglość pokonać tuk tukiem lub wynajętym rowerem. Okazalo się jednak, że ostatni autobus powrotny do Pakse już dawno pojechał a jedyną możliwością powrotu jest łódka o godzinie 14... Tak więc dojazd i około 2 godziny zwiedzania kompleksu no i jeszcze powrót - nie było opcji, żeby zdążyć na łódkę. Oczywiście była jeszcze opcja wynajęcia mini vana, ale to już droższa zabawa, bo 200.000 kipów. Chcąc nie chcąc zrezygnowaliśmy więc ze zwiedzania zasiedlismy na tarasie jednej z knajpek tuż nad Mekongiem i zadowolilismy się widokami i Beerlao.
Coś po 14 przypłynęła łódka i tak leniwie turlaliśmy się Mekongiem przy ogromnym huku silnika. Zdarzyliśmy się zdrzemnąć, odpocząć a nawet znudzić, bo rejs trwal ponad 3 godziny. Już nie daleko do końca wycieczki było, kiedy jeden z dwóch panów kapitanów wyciągnął zielone mango, obral i wszystkich częstował. Udało nam się przy tej okazji dowiedzieć, co jest w ich magicznych woreczkach, w których jakby maczaja różne owoce. Okazało się, że to po prostu mieszanka cukru i zmielonych papryczek chilli. Ciekawe jak nasze polskie jabłka będą smakować z taką mieszanką :-)
Na poprawę nastroi w związku z nieudaną wycieczką kontynuowaliśmy zachwyty nad kuchnią indyjską, która w Laosie jest popularna i tania.
Komentarze