Wietnamsko - laotańska pętla. Dzień 25, 26 i 27 Luang Prabang
Jedynym minusem autobusu, na który zdążyliśmy było to, że przywiózł nas na miejsce o kiepskiej godzinie, bo około 12.3 To czas, gdzie już noclegi raczej są po zamykane na cztery spusty. Dodatkowo nie spodziewaliśmy się takiego obłożenia w hotelach... Przez dobra godzinę błąkaliśmy się po uśpionym już Luang Prabang szukając kogokolwiek kogo dało by się zaczepić i zapytać o jakiś pomysł na nocleg. Dopiero przed 1 w nocy udało nam się dotrzeć pod pewne drzwi z dzwonkiem, który nie dość że działał, to jeszcze sprowadził do nas recepcjonistę. Okazało się ze ma jeden jedyny wolny pokój który z miła chęcią wzięliśmy.(100.000kipów)
Na Luang Prabang niestety przypadła kolejna faza naszego chlorowania. Z 3 dni, które w nim spędziliśmy, jeden przechorował Krzysiek i ja troszkę, drugi był przyzwoity a trzeci przechorowałam ja. Tak więc to nasze bycie przeplatane było długimi chwilami odpoczynku, niemocy i marudzenia stąd i wspomnienia nie są najlepsze, ale miasto na pewno godne uwagi o czym świadczą choćby tłumy turystów, które do niego przybywają.
Największą zapewne atrakcją miasta są świątynie buddyjskie, których w mieście rzec można jest pełno. Niektóre bardziej inne mniej schowane, zazwyczaj z wymiarem praktycznym, bo połączone ze szkołą lub mnisim monastyrem. Można w nich poobserwować życie mnichów i co gorliwszysch wiernych. Do wielu z nich wstęp jest platany 10.000 lub 20.000kipów.
Trzy słonie pod parasolem to symbol Królestwa Laosu.
Kolejnym powodem dla przybycia tu turystów są codzienne poranne procesje mnichów którzy wędrują, by zebrać dla siebie jedzenie na cały dzień. Jest to spore widowisko, kiedy wędrują wzdłuż głównej drogi a wierni wrzucają im ryż, ciasteczka i owoce.
Przy każdej ze świątyń buddyjskich są 'zalecenia' czego w podczas procesji robić się nie powinno i o co się prosi. Najważniejsze z punktów to zachowanie ciszy, pewna odległość od mnichów oraz nie używanie fleszy aparatów. Nie jest to jednak przestrzegane. Przy nas stanęli jacyś Japończycy - nie dość, że byli głośni to jeszcze pchali się w każdy kadr łazili i zasłaniali, nie mówiąc już o zachowaniu dystansu, co nas mocno zirytowało że nie potrafili uszanować rytuału. Jeśli to możliwe to warto dowiedzieć się dzień wcześniej, którą drogą zmierza mnisia procesja i stanąć w nieco mniejszej uliczce a nie przy głównej drodze. Tam dopiero jest szansa na spokojne nieco bardziej urokliwe zdjęcia niż z Japończykami w tle.
Będąc w Luang Prabnang warto także zajrzeć do pałacu królewskiego (bilety 30.000vnd) Królewski pałac jest dobrze zachowany, można w nim zobaczyć komnaty królewskie i insygnia ostatnich dwóch królów. Można też pooglądać dary dla króla od różnych państw w tym także miniaturowy Szczerbiec w darze od rządu polskiego.
Popularnym miejscem odwiedzanym jest też stupa na wzgórzu, z którego rozciąga się całkiem przyjemny widok na miasto.
Popołudniem, kiedy muzea i świątynie są już zamykane warto wybrać się nad Mekong na zachód słońca.
A kiedy ściemni się już całkowicie nie pozostaje nic innego jak puścić się w wir nocnego marketu, w który po zmroku zamienia się główna ulica miasta.
Warto poruszyć jeszcze jedną kwestię. Co do internetu w Laosie, bo ta kwestia mnie nieco zirytowala. Normalnie w hotelach jest WiFi i nie jest to niczym nadzwyczajnym. W Luang Prabang zamiast zrobić WiFi zrobili kafejke na dole, żeby dodatkowo zarobić. Ale ok, żeby ten internet działał jak należy to byłoby wszystko w porządku, ale zrobienie internetu o tak niskim łączu, że trzeba czekać żeby google się załadował to trochę przesada. I niestety z takim łączem spotykaliśmy się kilkukrotnie. Szału więc z transferem danych w kafejkach nie ma a i hotele nie zawsze WiFi grzeszą...
Z Luang Prabnang chcieliśmy dotrzeć do stolicy Laosu - Vientiane. Zabookowalismy więc nocny autobus za 180.000 kipów w jednej z agencji turystycznych. Problem z kupowaniem biletów jest taki, że dworce są często daleko od centrum a na nich nie zawsze mówią po angielsku więc ciężko się dogadać co się chce. Prościej jest więc zabookować bilety w biurze z podwózką na dworzec. To zapewnia, że dojedzie się zawsze na czas, znajdzie się dla nas miejsce i dotrze się do wyznaczonego celu.
Na Luang Prabang niestety przypadła kolejna faza naszego chlorowania. Z 3 dni, które w nim spędziliśmy, jeden przechorował Krzysiek i ja troszkę, drugi był przyzwoity a trzeci przechorowałam ja. Tak więc to nasze bycie przeplatane było długimi chwilami odpoczynku, niemocy i marudzenia stąd i wspomnienia nie są najlepsze, ale miasto na pewno godne uwagi o czym świadczą choćby tłumy turystów, które do niego przybywają.
Największą zapewne atrakcją miasta są świątynie buddyjskie, których w mieście rzec można jest pełno. Niektóre bardziej inne mniej schowane, zazwyczaj z wymiarem praktycznym, bo połączone ze szkołą lub mnisim monastyrem. Można w nich poobserwować życie mnichów i co gorliwszysch wiernych. Do wielu z nich wstęp jest platany 10.000 lub 20.000kipów.
Trzy słonie pod parasolem to symbol Królestwa Laosu.
Kolejnym powodem dla przybycia tu turystów są codzienne poranne procesje mnichów którzy wędrują, by zebrać dla siebie jedzenie na cały dzień. Jest to spore widowisko, kiedy wędrują wzdłuż głównej drogi a wierni wrzucają im ryż, ciasteczka i owoce.
Przy każdej ze świątyń buddyjskich są 'zalecenia' czego w podczas procesji robić się nie powinno i o co się prosi. Najważniejsze z punktów to zachowanie ciszy, pewna odległość od mnichów oraz nie używanie fleszy aparatów. Nie jest to jednak przestrzegane. Przy nas stanęli jacyś Japończycy - nie dość, że byli głośni to jeszcze pchali się w każdy kadr łazili i zasłaniali, nie mówiąc już o zachowaniu dystansu, co nas mocno zirytowało że nie potrafili uszanować rytuału. Jeśli to możliwe to warto dowiedzieć się dzień wcześniej, którą drogą zmierza mnisia procesja i stanąć w nieco mniejszej uliczce a nie przy głównej drodze. Tam dopiero jest szansa na spokojne nieco bardziej urokliwe zdjęcia niż z Japończykami w tle.
Będąc w Luang Prabnang warto także zajrzeć do pałacu królewskiego (bilety 30.000vnd) Królewski pałac jest dobrze zachowany, można w nim zobaczyć komnaty królewskie i insygnia ostatnich dwóch królów. Można też pooglądać dary dla króla od różnych państw w tym także miniaturowy Szczerbiec w darze od rządu polskiego.
Popularnym miejscem odwiedzanym jest też stupa na wzgórzu, z którego rozciąga się całkiem przyjemny widok na miasto.
Popołudniem, kiedy muzea i świątynie są już zamykane warto wybrać się nad Mekong na zachód słońca.
A kiedy ściemni się już całkowicie nie pozostaje nic innego jak puścić się w wir nocnego marketu, w który po zmroku zamienia się główna ulica miasta.
Warto poruszyć jeszcze jedną kwestię. Co do internetu w Laosie, bo ta kwestia mnie nieco zirytowala. Normalnie w hotelach jest WiFi i nie jest to niczym nadzwyczajnym. W Luang Prabang zamiast zrobić WiFi zrobili kafejke na dole, żeby dodatkowo zarobić. Ale ok, żeby ten internet działał jak należy to byłoby wszystko w porządku, ale zrobienie internetu o tak niskim łączu, że trzeba czekać żeby google się załadował to trochę przesada. I niestety z takim łączem spotykaliśmy się kilkukrotnie. Szału więc z transferem danych w kafejkach nie ma a i hotele nie zawsze WiFi grzeszą...
Z Luang Prabnang chcieliśmy dotrzeć do stolicy Laosu - Vientiane. Zabookowalismy więc nocny autobus za 180.000 kipów w jednej z agencji turystycznych. Problem z kupowaniem biletów jest taki, że dworce są często daleko od centrum a na nich nie zawsze mówią po angielsku więc ciężko się dogadać co się chce. Prościej jest więc zabookować bilety w biurze z podwózką na dworzec. To zapewnia, że dojedzie się zawsze na czas, znajdzie się dla nas miejsce i dotrze się do wyznaczonego celu.
Komentarze
PS: chciałam zamieścić na blogu wasz baner, ale nie mam kodu html.
Pozdrawiamy