Wietnamsko- laotańska pętla. Dzień 28 i 29 Vientiane
Stolica przywitała nas deszczem, który dopadł nas w drodze do centrum. Niestety nacięliśmy się po raz pierwszy na przewodniku LP. Mapa ma pomyloną skalę i wynikało z niej, że do centrum jest 2 kilometry, co nie jest dużym dystansem. Stwierdziliśmy, że podejdziemy pieszo nie biorąc tuk tuka. Tylko wyszło nam to bokiem, bo okazało się, że do centrum było jakieś 7km. Po jakiś 2 kilometrach dopadł nas deszcz a właściwie to porządna ulewa i i tak trzeba było wziąć tuk tuka.
Znaleźliśmy nocleg w Dragon Lodge za 100.000 kipow. Pokój co prawda bardzo ciemny i przez to ponury, ale ogólnie w porządku. Trochę źli na pogodę, na poranną handrę złapaliśmy dobrą kawę i ruszyliśmy w miasto, bo akurat przestało padać.
Poszliśmy do najbardziej znanej stupy w Laosie. Najbardziej znanej, bo znajduje się ona w godle państwa a po drodze przeszliśmy przez łuk tryumfalny z 1960 roku o bliżej nie znanej historii.
Oczywiście w stupie maja przerwę od 12-13.30, na która się załapaliśmy. Zwiedziliśmy więc przy okazji pobliską świątynię.
Wart uwagi jest duży pomnik śpiącego buddy
oraz 'jadalnia' z rewelacyjnymi malunkami opowiadającymi historię życia Buddy.
A tu Krzysiek opowiada historię życia Buddy a ja mu się wtrącam :P
Odnośnie samej stupy. Legenda głosi, że w III w p.n.e. na to miejsce misjonarze cesarza Asioki przynieśli żebro Buddy a rzeczywiście już bez legendy wiadomo, że w jej miejscu Khmerowie między XI a XIII wiekiem wybudowali pierwszy klasztor.
Powłóczyliśmy się trochę po Vientiane i stwierdziliśmy, że wcale szałem ona dla nas nie jest - ot duże miasto jak każde inne.
Jedynym plusem była jak to w dużym mieście różnorodna kuchnia :-)
Nie oparliśmy się pokusie spróbowania laotańskiej pizzy i trzeba przyznać, że mają całkiem smaczną :-)
Dnia następnego wyczailiśmy indyjskie knajpki :-) tak więc i na śniadanie i na obiad zajadaliśmy się chlebkiem Naan z jakimiś smakołykami :-)
Klucząc po uliczkach znaleźliśmy oczywiście wielką ilość świątyń z czego większość była niestety pozamykana,
znaleźliśmy także meczet
i katolicki kościół a właściwie to katedrę.
Tak więc multi-kulti jak się patrzy.
Późnym popołudniem na zachód słońca wybraliśmy się na spacer - uwaga - spękanym od słońca dnem Mekongu :) w porze suchej Mekong traci przynajmniej połowę swojej szerokości i wygląda jak nieszczególnie duża rzeka. Tak więc kto wie czy nie przeszliśmy przypadkiem tym dnem na teren Tajlandii, której brzeg widać kilka metrów dalej? :)
Wieczorem nocnym autobusem ruszyliśmy do Pakse ( bilety po 180.000 kipow).
Znaleźliśmy nocleg w Dragon Lodge za 100.000 kipow. Pokój co prawda bardzo ciemny i przez to ponury, ale ogólnie w porządku. Trochę źli na pogodę, na poranną handrę złapaliśmy dobrą kawę i ruszyliśmy w miasto, bo akurat przestało padać.
Poszliśmy do najbardziej znanej stupy w Laosie. Najbardziej znanej, bo znajduje się ona w godle państwa a po drodze przeszliśmy przez łuk tryumfalny z 1960 roku o bliżej nie znanej historii.
Oczywiście w stupie maja przerwę od 12-13.30, na która się załapaliśmy. Zwiedziliśmy więc przy okazji pobliską świątynię.
Wart uwagi jest duży pomnik śpiącego buddy
oraz 'jadalnia' z rewelacyjnymi malunkami opowiadającymi historię życia Buddy.
A tu Krzysiek opowiada historię życia Buddy a ja mu się wtrącam :P
Odnośnie samej stupy. Legenda głosi, że w III w p.n.e. na to miejsce misjonarze cesarza Asioki przynieśli żebro Buddy a rzeczywiście już bez legendy wiadomo, że w jej miejscu Khmerowie między XI a XIII wiekiem wybudowali pierwszy klasztor.
Powłóczyliśmy się trochę po Vientiane i stwierdziliśmy, że wcale szałem ona dla nas nie jest - ot duże miasto jak każde inne.
Jedynym plusem była jak to w dużym mieście różnorodna kuchnia :-)
Nie oparliśmy się pokusie spróbowania laotańskiej pizzy i trzeba przyznać, że mają całkiem smaczną :-)
Dnia następnego wyczailiśmy indyjskie knajpki :-) tak więc i na śniadanie i na obiad zajadaliśmy się chlebkiem Naan z jakimiś smakołykami :-)
Klucząc po uliczkach znaleźliśmy oczywiście wielką ilość świątyń z czego większość była niestety pozamykana,
znaleźliśmy także meczet
i katolicki kościół a właściwie to katedrę.
Tak więc multi-kulti jak się patrzy.
Późnym popołudniem na zachód słońca wybraliśmy się na spacer - uwaga - spękanym od słońca dnem Mekongu :) w porze suchej Mekong traci przynajmniej połowę swojej szerokości i wygląda jak nieszczególnie duża rzeka. Tak więc kto wie czy nie przeszliśmy przypadkiem tym dnem na teren Tajlandii, której brzeg widać kilka metrów dalej? :)
Komentarze