Wietnamsko - laotańska pętla. Dzień 19 Dach Indochin

I stało się. Doczekałam się w końcu wszystkich trzech budzików dzwoniących jak szalone jeden po drugim. Zebraliśmy się więc szybko, schowaliśmy latarki pod ręką, bo przecież o 4.30 jest tam jeszcze ciemna noc.

Oczywiście nasz przewodnik przyjechal jakieś 15 minut po umówionym czasie, ale to nieistotne.  Przyjechał motorem z drugim mężczyzną, który miał nas dowieźć, bo szlak zaczyna się bodajże 17 km od Sa Pa.  Wylegitymował nas więc nasz przewodnik i ruszyliśmy. Mojemu panu motocykliście nie działały światła w motorze. Tak więc o 5 rano jechałam drugi raz w życiu na motorze, bez świateł, przez mgłę gęstą jak mleko. Muszę przyznać, że było to ciekawe przeżycie...

Ale dojechaliśmy. Założyliśmy latarki na głowy i ruszyliśmy przez dżunglę. Pierwszy odcinek szlaku jest długi i stosunkowo prosty, tzn. wciąż prowadzi to w górę, to w dół, ale trudność jest porównywalna do naszych Bieszczad :-). Idąc godzinę przez dżunglę słuchaliśmy, jak budzi się do życia.  Trzeba przyznać, że to niepowtarzalne przeżycie.





Na trasie są dwie bazy - pierwsza bodajże na wysokości 2200 m, druga natomiast na 2800 m. Myślę też, że trasę można podzielić na trzy odcinki, z czego każdy kolejny jest trudniejszy i bardziej wymagający.

Na pierwszej bazie spytaliśmy Tuan'a - naszego przewodnika, jaki mamy czas. On grzecznie odpowiedział, że przykro mu, ale jesteśmy wolni. To skutecznie obniżyło nasze morale, szczególnie przy tym że trasa zaczęła robić się coraz trudniejsza...
 Na szczęście w okolicach drugiej bazy Tuan powiedział, żebyśmy się nie martwili, że spokojnie wrócimy na noc do Sa Pa. Ta informacja nas bardzo uspokoiła, a przynajmniej mnie, bo już zaczynałam rozważać opcję, czy nie trzeba będzie zostać w bazie na noc i zaczęłam przeliczać, czy wystarczy nam jedzenia i wody. Ta informacja była jednak tylko nieznaczną osłodą przed najtrudniejszym odcinkiem trasy.

Trzeci odcinek ma w sobie sporo wspinania po skałach i błocie, co sprawia że tempo zdecydowanie zwalnia. Po drodze jednak sporą część trudu rekompensują widoki.

























Niestety widoków tych nie ma na szczycie - tam, przynajmniej o tej porze roku, jedynie mgła... Nie mniej satysfakcja ze stanięcia na dachu Indochin jest naprawdę spora. :-)



Jak do tej pory Phan Xi Pan, potocznie zwany Fansipanem, o wysokości 3143 m n.p.m. jest naszym najwyższym szczytem, co podwaja satysfakcję :-)

Na szczycie Tuan urządził nam obiecany w programie lunch. Trochę odpoczęliśmy i w miarę możliwości nacieszyliśmy byciem na szczycie i pora była ruszać w drogę powrotną.
























Ta niemniej trudna, bo w dół po skałach i błocie schodzi się niemniej ciężko. Kolana też coraz bardziej dawały o sobie znać, zresztą nie tylko nam, bo i Tuan coś zrobił w kolano, tak że pod koniec trasy to nie on na nas czekał, tylko my na niego. Ale cóż kontuzja nie wybiera. Jako przewodnik sprawdził się super. Co prawda za wiele porozmawiać się nie udało, bo za wiele po angielsku nie mówił, ale to nie było głównym kryterium przy jego kompetencjach :-)

Po 12,5 godzinach dotarliśmy z powrotem na parking u podnóża góry. Tam czekał już nasz drugi pan motorzysta, który zabrał nas z Tuanem z powrotem do miasteczka. Tego wieczoru doturlaliśmy się już tylko na zupę Pho - tym razem prawdziwą, a resztę wieczoru spędziliśmy na zasłużonym odpoczynku... :-)

Komentarze

Popularne posty