Wietnamsko-laotańska pętla. Dzień 20 i 21 Odpoczynkowe Sa Pa i wioski Hmongów
Ten dzień spędziliśmy na zasłużonym odpoczynku. Trochę poszwendaliśmy się po miasteczku, oczywiście tysiąc razy spotykając nasza panią Hmongową, Lyly.
Byliśmy w Muzeum Sa Pa, które znajduje się jakby za informacją turystyczną. Jest tam trochę propagandowa wystawa dotyczącą Hmongów, zachęcająca do nawiązywania z nimi kontaktów handlowych i pokazująca trochę jak wygląda wykonanie ich wyrobów.
W pawilonie u góry natomiast jest kilka tablic z informacjami dotyczącymi różnych kwestii życia mniejszości etnicznych. Niektóre niestety bardzo kiepsko oświetlone i ciężko odczytać, co jest na nich napisane. Najlepsze z zasobów muzeum są chyba albumy pokazujące zdjęcia z ceremoni zaślubin i wesela Hmongów, oraz pokazujące budowę domów u Hmongów.
Zdecydowaliśmy się też na mały treking przez wioski- jednak nie z Lyly. Koszt takiego trekingu to 16$. W programie trekingu około 11 kilometrów przez najpiękniejsze w okolicy tarasowe pola ryżowe, 3 wioski do odwiedzenia, lunch i bus powrotny do miasteczka.
Za-bookowaliśmy też w informacji turystycznej bilety na dalszą trasę, a mianowicie do miasteczka tuż przy granicy z Laosem, z którego to mieliśmy opuścić Wietnam na jakiś czas. Koszt biletów na sleeping bus to po 250.000 vnd.
Na treking byliśmy umówieni na 9.30 w hotelu. Jakoś o 9.10 do pokoju zapukała Hmongowa dziewczynka zasuwająca po angielsku. Zebrała nas z hotelu w mgnieniu oka.
Zastanawialiśmy się dlaczego przyszły po nas do hotelu z dziewczynką jeszcze dwie panie Hmongowe, ale odpowiedzi nie znaleźliśmy. Nie mniej idąc przez miasto czułam się niejako jak zdobycz tych właśnie Hmongów. I jednocześnie nerwowo spoglądałam dookoła, czy aby nigdzie nie ma naszej Lyly. Na szczęście nie natknęliśmy się na nią :-)
Treking był bardzo przyjemny i chyba rzeczywiście to najpiękniejsze tarasy ryżowe, całe ich wzgórza tak naprawdę. Gdyby nie ta mgła i trochę zieleni to już w ogóle można by od piękna zwariować.
Całą drogę szliśmy w towarzystwie mnóstwa białych turystów i równie licznej obstawy Hmongów.
Szczególnie młode dziewczyny Hmongów mówią dobrze po angielsku. Z jedną z nich o imieniu Ly szliśmy przez większość drogi i mieliśmy okazję wypytać o interesujące nas kwestie.
Pytaliśmy o religię, jaką wyznają. Odpowiedziała ze większość wyznaje szamanizm, ale część z nich także katolicyzm czy protestantyzm.
Pytaliśmy też o języki, w jakich mówi. Odpowiedziała że uczy się sama francuskiego i hiszpańskiego, bo widzi zapotrzebowanie w związku z wycieczkami, które przyjeżdżają i mówią w tych językach. Tak więc mówi biegle w języku Hmongów, wietnamskim, angielskim i uczy się sama dwóch kolejnych. Tutaj taka refleksja odnośnie ich domniemanego zacofania i prymitywnego życia nasuwa się sama.
Ciekawym tematem były też relacje Hmongów z rządem wietnamskim, który chce by pozostawali sobie w wioskach i żeby na nich zarabiać jako żywych eksponatach. Oni natomiast chcą wychodzić do miast, mieć swoje biznesy i normalnie zarabiać na utrzymanie swoich rodzin. W związku ze sprzecznymi interesami powstają różne utrudnienia administracyjne ze strony rządu, a także 'nagonki' na Hmongów, którzy przychodzą do miasta, przez miejscową policję.
W jednej z wiosek dostaliśmy obiecany lunch, który był naprawdę smaczny i obfity. Oczywiście był mały haczyk, bo w wycieczce była zapewniona woda, która nie była podana wśród napoi. Trzeba więc było na końcu zapłacić za napoje i kawę.
Oczywiście było też trochę to, czego się obawiałam, czyli zwabienie do jaskini lwa... Ciężko było się odgonić od tłumów, które koniecznie chciały coś sprzedać. Stosowały do tego najróżniejsze sposoby próśb i niemalże szantaży emocjonalnych.
Ale udało się przeżyć. I ruszyliśmy jeszcze na treking przez wioski już bez obstawy Hmongów. Można było co nieco zobaczyć, jak sobie żyją na co dzień, ale tylko co nieco, bo tak naprawdę większość domów i wiosek przygotowywana jest pod turystów albo na guest house'y albo na knajpy i albo na sklepy z pamiątkami i rękodziełem.
Na końcu drogi czekał na nas samochód, który zabrał nas do miasta. Tam złapaliśmy ostatnią wietnamską kolację na blisko 3 tgodnie ... :-)
Byliśmy w Muzeum Sa Pa, które znajduje się jakby za informacją turystyczną. Jest tam trochę propagandowa wystawa dotyczącą Hmongów, zachęcająca do nawiązywania z nimi kontaktów handlowych i pokazująca trochę jak wygląda wykonanie ich wyrobów.
W pawilonie u góry natomiast jest kilka tablic z informacjami dotyczącymi różnych kwestii życia mniejszości etnicznych. Niektóre niestety bardzo kiepsko oświetlone i ciężko odczytać, co jest na nich napisane. Najlepsze z zasobów muzeum są chyba albumy pokazujące zdjęcia z ceremoni zaślubin i wesela Hmongów, oraz pokazujące budowę domów u Hmongów.
Zdecydowaliśmy się też na mały treking przez wioski- jednak nie z Lyly. Koszt takiego trekingu to 16$. W programie trekingu około 11 kilometrów przez najpiękniejsze w okolicy tarasowe pola ryżowe, 3 wioski do odwiedzenia, lunch i bus powrotny do miasteczka.
Za-bookowaliśmy też w informacji turystycznej bilety na dalszą trasę, a mianowicie do miasteczka tuż przy granicy z Laosem, z którego to mieliśmy opuścić Wietnam na jakiś czas. Koszt biletów na sleeping bus to po 250.000 vnd.
Na treking byliśmy umówieni na 9.30 w hotelu. Jakoś o 9.10 do pokoju zapukała Hmongowa dziewczynka zasuwająca po angielsku. Zebrała nas z hotelu w mgnieniu oka.
Zastanawialiśmy się dlaczego przyszły po nas do hotelu z dziewczynką jeszcze dwie panie Hmongowe, ale odpowiedzi nie znaleźliśmy. Nie mniej idąc przez miasto czułam się niejako jak zdobycz tych właśnie Hmongów. I jednocześnie nerwowo spoglądałam dookoła, czy aby nigdzie nie ma naszej Lyly. Na szczęście nie natknęliśmy się na nią :-)
Treking był bardzo przyjemny i chyba rzeczywiście to najpiękniejsze tarasy ryżowe, całe ich wzgórza tak naprawdę. Gdyby nie ta mgła i trochę zieleni to już w ogóle można by od piękna zwariować.
Całą drogę szliśmy w towarzystwie mnóstwa białych turystów i równie licznej obstawy Hmongów.
Szczególnie młode dziewczyny Hmongów mówią dobrze po angielsku. Z jedną z nich o imieniu Ly szliśmy przez większość drogi i mieliśmy okazję wypytać o interesujące nas kwestie.
Pytaliśmy o religię, jaką wyznają. Odpowiedziała ze większość wyznaje szamanizm, ale część z nich także katolicyzm czy protestantyzm.
Pytaliśmy też o języki, w jakich mówi. Odpowiedziała że uczy się sama francuskiego i hiszpańskiego, bo widzi zapotrzebowanie w związku z wycieczkami, które przyjeżdżają i mówią w tych językach. Tak więc mówi biegle w języku Hmongów, wietnamskim, angielskim i uczy się sama dwóch kolejnych. Tutaj taka refleksja odnośnie ich domniemanego zacofania i prymitywnego życia nasuwa się sama.
Ciekawym tematem były też relacje Hmongów z rządem wietnamskim, który chce by pozostawali sobie w wioskach i żeby na nich zarabiać jako żywych eksponatach. Oni natomiast chcą wychodzić do miast, mieć swoje biznesy i normalnie zarabiać na utrzymanie swoich rodzin. W związku ze sprzecznymi interesami powstają różne utrudnienia administracyjne ze strony rządu, a także 'nagonki' na Hmongów, którzy przychodzą do miasta, przez miejscową policję.
W jednej z wiosek dostaliśmy obiecany lunch, który był naprawdę smaczny i obfity. Oczywiście był mały haczyk, bo w wycieczce była zapewniona woda, która nie była podana wśród napoi. Trzeba więc było na końcu zapłacić za napoje i kawę.
Oczywiście było też trochę to, czego się obawiałam, czyli zwabienie do jaskini lwa... Ciężko było się odgonić od tłumów, które koniecznie chciały coś sprzedać. Stosowały do tego najróżniejsze sposoby próśb i niemalże szantaży emocjonalnych.
Ale udało się przeżyć. I ruszyliśmy jeszcze na treking przez wioski już bez obstawy Hmongów. Można było co nieco zobaczyć, jak sobie żyją na co dzień, ale tylko co nieco, bo tak naprawdę większość domów i wiosek przygotowywana jest pod turystów albo na guest house'y albo na knajpy i albo na sklepy z pamiątkami i rękodziełem.
Na końcu drogi czekał na nas samochód, który zabrał nas do miasta. Tam złapaliśmy ostatnią wietnamską kolację na blisko 3 tgodnie ... :-)
Komentarze