Norweski dziennik namiotowy. Dzień 18
Poranne szybkie zbieranie i w trasę. Nasz cel to Snohetta 2285 m.n.p.m.
Droga początkowo łatwa i niewymagająca aż do samego schroniska Raiheim prowadziła przez malowniczą tundrę przecinaną strumykami. Ten odcinek mimo ze prosty to bardzo długi z przerwą jedzeniową zajął nam prawie 5 godzin.
Park Narodowy Dovrefjell słynie z tego, że żyją w nim piżmowoły. Jest to jedno z 4 (Kanada, Grenlandia, Alaska, Norwegia) miejsc występowania tego zwierzęcia na świecie. Jest to niezwykle paskudne zwierzę, nie mniej jednak po wcześniejszych zapowiedziach osób które wiozły nas do Dovrefjell, że będziemy mieć wyjątkowe szczęście jeśli je zobaczymy, bo w lato chowają się głęboko w górach bojąc się turystów, bardzo cieszyliśmy się, że mogliśmy je zobaczyć i to kilkakrotnie. Rzeczywiście są one bardzo płochliwe i już widząc nas z daleka całym stadem uciekały z popłochem kiedy tylko zobaczyły nas po drugiej stronie strumienia dobre kilkaset metrów od nich. Udało nam się jednak je sfotografować w galopie a także znalazł się jeden osobnik, którego Krzyśkowi udało się podejść zza krzaków na zaledwie kilka metrów i zrobić mu niemalże portret. Okupił to co prawda zamoczonymi w bagnie butami i brudnymi spodniami, ale w końcu było warto.
Od schroniska Raiheim droga zdecydowanie uległa zmianie. Nie dość, ze zaczęła zdecydowanie piąć się w górę po wielkich kamieniach to wiał jeszcze bardzo silny wiatr. Podejście to było bardzo strome i wejście na szczyt zajęło nam 3 godziny.
Na szczycie trochę w pośpiechu, bo byliśmy potwornie przewiani i zapomnieliśmy rękawiczek więc nasze dłonie odmawiały ruchu palcami, zrobiliśmy całe mnóstwo zdjęć na krajobraz, który nawet zdjęcia przedstawiają marnie a którego opisać nie sposób.
W pospiechu zjedliśmy też nasze zapasy jedzeniowe, by dodać organizmom energii.
Niestety pogoda nie pozwoliła nam długo cieszyć się szczytem i widokami i zaczęliśmy drogę powrotną.
Trzeba było bardzo uważać stąpając w dół po olbrzymich kamieniach, niekiedy naszej wielkości, by noga nie spadła w jakąś lukę między nimi, szczególnie przy szczycie gdzie jeszcze leżał śnieg. Schodzenie zajęło nam 2,5 godziny i około godziny 22 byliśmy z powrotem przy schronisku Raiheim. Tam chwila przerwy i dłuuuga wędrówka przez tundrę w stronę bazy.
Do namiotu dotarliśmy po 3,5 godzinie, czyli około godziny 1.30. Niestety nie wzięliśmy pod uwagę tego, że to już nie całkiem północ i jednak słońce trochę zachodzi za góry w związku z czym zrobiło się dość ciemno i ostatnie półtora godziny szliśmy w mocnej szarówce. Na szczęście bez problemu dotarliśmy do namiotu. I skoro tylko weszliśmy do niego padliśmy jak zabici po 14 godzinach porządnego marszu.
Droga początkowo łatwa i niewymagająca aż do samego schroniska Raiheim prowadziła przez malowniczą tundrę przecinaną strumykami. Ten odcinek mimo ze prosty to bardzo długi z przerwą jedzeniową zajął nam prawie 5 godzin.
Park Narodowy Dovrefjell słynie z tego, że żyją w nim piżmowoły. Jest to jedno z 4 (Kanada, Grenlandia, Alaska, Norwegia) miejsc występowania tego zwierzęcia na świecie. Jest to niezwykle paskudne zwierzę, nie mniej jednak po wcześniejszych zapowiedziach osób które wiozły nas do Dovrefjell, że będziemy mieć wyjątkowe szczęście jeśli je zobaczymy, bo w lato chowają się głęboko w górach bojąc się turystów, bardzo cieszyliśmy się, że mogliśmy je zobaczyć i to kilkakrotnie. Rzeczywiście są one bardzo płochliwe i już widząc nas z daleka całym stadem uciekały z popłochem kiedy tylko zobaczyły nas po drugiej stronie strumienia dobre kilkaset metrów od nich. Udało nam się jednak je sfotografować w galopie a także znalazł się jeden osobnik, którego Krzyśkowi udało się podejść zza krzaków na zaledwie kilka metrów i zrobić mu niemalże portret. Okupił to co prawda zamoczonymi w bagnie butami i brudnymi spodniami, ale w końcu było warto.
Od schroniska Raiheim droga zdecydowanie uległa zmianie. Nie dość, ze zaczęła zdecydowanie piąć się w górę po wielkich kamieniach to wiał jeszcze bardzo silny wiatr. Podejście to było bardzo strome i wejście na szczyt zajęło nam 3 godziny.
Na szczycie trochę w pośpiechu, bo byliśmy potwornie przewiani i zapomnieliśmy rękawiczek więc nasze dłonie odmawiały ruchu palcami, zrobiliśmy całe mnóstwo zdjęć na krajobraz, który nawet zdjęcia przedstawiają marnie a którego opisać nie sposób.
W pospiechu zjedliśmy też nasze zapasy jedzeniowe, by dodać organizmom energii.
Niestety pogoda nie pozwoliła nam długo cieszyć się szczytem i widokami i zaczęliśmy drogę powrotną.
Trzeba było bardzo uważać stąpając w dół po olbrzymich kamieniach, niekiedy naszej wielkości, by noga nie spadła w jakąś lukę między nimi, szczególnie przy szczycie gdzie jeszcze leżał śnieg. Schodzenie zajęło nam 2,5 godziny i około godziny 22 byliśmy z powrotem przy schronisku Raiheim. Tam chwila przerwy i dłuuuga wędrówka przez tundrę w stronę bazy.
Do namiotu dotarliśmy po 3,5 godzinie, czyli około godziny 1.30. Niestety nie wzięliśmy pod uwagę tego, że to już nie całkiem północ i jednak słońce trochę zachodzi za góry w związku z czym zrobiło się dość ciemno i ostatnie półtora godziny szliśmy w mocnej szarówce. Na szczęście bez problemu dotarliśmy do namiotu. I skoro tylko weszliśmy do niego padliśmy jak zabici po 14 godzinach porządnego marszu.
Komentarze