Norweski dziennik namiotowy. Dzień 4
Po porannym "zmrażaniu" mózgu, czyli myciu głowy (wrażenie bezcenne) zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy łapać stopa. Jednak w miejscu gdzie jest 90 km/h łapanie stopa nie należy do najłatwiejszych. Po jakimś czasie bezefektywnego stania ruszyliśmy poboczem na butach i dopiero jakiś młody człowiek z Kosova zatrzymał się i podwiózł do Hegili. Tam zrobiliśmy zakupy- chleb (14Nok) i doładownie karty norweskiej (100Nok)i ponownie stanęliśmy na zatoczce. Po jakiś 30 min zatrzymała się młoda kobieta.
Zarówno nasz Wiking jak i ta kobieta pokazali nam, że w Norwegi samochód jest dla człowieka a nie odwrotnie. I to w dużej przesadzie. Oba samochody były zapełnione wszystkim, co możliwe od puszek po napojach, wszelkiej maści papierkach, śladami zwierząt po zwykły brud. Ale ich właściciele w zupełności nadrabiali cały bałagan ogromną życzliwością.
Okazało się, że kobieta, która nas zabrała jedzie do Tromso. Zmieniliśmy więc trochę nasze pierwotne plany i stwierdziliśmy, że zahaczymy o Tromso następnego dnia. Poprosiliśmy ją więc żeby wysadziła nas możliwie najbliżej Tromso, ale w miejscu gdzie będziemy mieć jakieś fajne miejsce na namiot. Miejsce, które nam znalazła przeszło nasze najśmielsze oczekiwania...
Fjord, muszelkowa plaża, góry dookoła, cisza spokój... Idealne miejsce.
Krzysiek skusił się na kąpiel we fiordzie. A ja znalazłam dla siebie małą zatoczkę, w której woda była trochę cieplejsza niż te orientacyjne 10 stopni we fjordzie.
Po kąpieli wybraliśmy się na spacer wzdłuż fiordu. Co się okazało po piaszczystej, pełnej muszelek plaży. Ani przez chwilę, przed wyjazdem nie pomyślałam, że będę w Norwegii spacerować po plaży i zbierać muszelki gdzieś daleko za kołem podbiegunowym...
Pozbieraliśmy trochę patyków wyrzuconych z morza, rozpaliliśmy sobie ognisko, przy którym zjedliśmy kolację i napawaliśmy się pięknymi widokami czekając na midnight sun.
Niestety chwilę przed północą na słońce naszła chmura, ale myślę, że dzięki temu widoki były jeszcze piękniejsze niż sam midnight sun...
Zarówno nasz Wiking jak i ta kobieta pokazali nam, że w Norwegi samochód jest dla człowieka a nie odwrotnie. I to w dużej przesadzie. Oba samochody były zapełnione wszystkim, co możliwe od puszek po napojach, wszelkiej maści papierkach, śladami zwierząt po zwykły brud. Ale ich właściciele w zupełności nadrabiali cały bałagan ogromną życzliwością.
Okazało się, że kobieta, która nas zabrała jedzie do Tromso. Zmieniliśmy więc trochę nasze pierwotne plany i stwierdziliśmy, że zahaczymy o Tromso następnego dnia. Poprosiliśmy ją więc żeby wysadziła nas możliwie najbliżej Tromso, ale w miejscu gdzie będziemy mieć jakieś fajne miejsce na namiot. Miejsce, które nam znalazła przeszło nasze najśmielsze oczekiwania...
Fjord, muszelkowa plaża, góry dookoła, cisza spokój... Idealne miejsce.
Krzysiek skusił się na kąpiel we fiordzie. A ja znalazłam dla siebie małą zatoczkę, w której woda była trochę cieplejsza niż te orientacyjne 10 stopni we fjordzie.
Po kąpieli wybraliśmy się na spacer wzdłuż fiordu. Co się okazało po piaszczystej, pełnej muszelek plaży. Ani przez chwilę, przed wyjazdem nie pomyślałam, że będę w Norwegii spacerować po plaży i zbierać muszelki gdzieś daleko za kołem podbiegunowym...
Pozbieraliśmy trochę patyków wyrzuconych z morza, rozpaliliśmy sobie ognisko, przy którym zjedliśmy kolację i napawaliśmy się pięknymi widokami czekając na midnight sun.
Niestety chwilę przed północą na słońce naszła chmura, ale myślę, że dzięki temu widoki były jeszcze piękniejsze niż sam midnight sun...