Węgierskie wojaże. Dzień 1 i 2

Uciekając od deszczu i chłodu, który dał się we znaki w tegorocznym lipcu dotarliśmy na Węgry.

W tym roku już jednak nie na stopa a samochodem i nie w dwójkę a w czwórkę, ale żeby nie było dzieci jeszcze się nie doczekaliśmy ;) Jedyne czemu dotrzymaliśmy tradycji to namioty. W dalszym ciągu pozostaliśmy wierni naszemu namiotowi, jednak rozbijaliśmy go już w zdecydowanie bardziej cywilizowanych warunkach.

Nasze wakacje rozpoczęliśmy od 3 dniowej renowacji ducha po czym z Garwolina już w pełnym składzie ruszyliśmy ku słońcu, a bynajmniej tak nam się wydawało.
Pierwszy przystanek i ostatni na 10 dni nocleg pełen wygód mieliśmy w Łańcucie.

Oczywiście ambitne plany wstania o 4 czy 5 rano z każdą chwilą odchodziły w niepamięć, ale w końcu mieliśmy wakacje i nie miało to znaczenia.
Dnia następnego, chyba około 10 ruszyliśmy już na dobre ku południu- nie tylko Polski.

Przemierzając malownicze wioski Podkarpacia, później Słowacji a na końcu Węgier





po jakiś 10 godzinach dotarliśmy do Gyula, miasteczka na południowym wschodzie Węgier.

Tam rozbiliśmy się na prywatnym campingu w pobliżu basenów termalnych. Camping ten jest prowadzony przez małżeństwo- bardzo miłe i pomocne w każdej kwestii.
Nie było żadnych problemów żeby rano zostawić dokumenty w recepcji, a trzeba było wcześniej obudzić właścicielkę. Nie było też problemem żeby posiedzieć wieczorem na tarasie barowym ze swoim prowiantem. Warunki były dobre- kuchnia, łazienka- standard w porządku. Na terenie basenu były też leżaki i 2 większe baseny dmuchane, gdyby się komuś nie chciało iść na termy a do samych term jakieś 10-15min pieszo.
Ceny były chyba najniższe ze wszystkich naszych noclegów i wychodziło jakieś 23zł za osobę.





Kiedy przyjechaliśmy powoli zaczynało się ściemniać więc szybko rozbiliśmy się i pojechaliśmy po zakupy. Mieliśmy okazję spróbować pyszną kiełbasę salami z papryką, z której słynie Gyula i zaczęło się także nasze degustowanie różnych rodzajów wina. Także jeszcze w drodze do Gyula nie oparliśmy się pokusie by kupić wielkiego arbuza, którego jak się później okazało jedliśmy cały tydzień. Kosztował on 1100Ft ale ważył chyba kilkanaście kilo :D



Wieczór minął na pogaduchach i wszelkiego rodzaju degustacjach.

Dnia następnego niestety słońce ledwo przedzierało się przez chmury i śniadaniowa pora była jeszcze dość chłodna.





Zdecydowaliśmy się jednak na baseny termalne.



Wzięliśmy bilety z podwójnym wstępem, albo inaczej z możliwością jednokrotnego wyjścia i powrotu. Bilety normalne kosztowały 2200Ft a studenckie 1900Ft. Niestety pani w kasie nie była w stanie nauczyć się kilku pozycji cennika po angielsku i minęło trochę czasu zanim zrozumiała jakie bilety chcemy.

Baseny w Gyula to obiekt dość duży. Mieści się w jakimś przypałacowym parku, gdzie trawka jest równiutko przycięta.

Na zewnątrz jest jeden zadaszony ciepły basen, poza tym 2 ciepłe nie zadaszone, basen ze zjeżdżalnią dla dzieci, basen ze sztuczną falą i zimny basen ze zjeżdżalniami dla starszych. W budynku jest też kompleks basenów: 3 ciepłych i jednego pływackiego, ale z wodą leczniczą. Oraz jeden pełnowymiarowy zimny basen pływacki i basen pływacki dla dzieci. Tak więc każdy miał szansę znaleźć coś dla siebie właściwie niezależnie od pogody.



Popołudniu wyszliśmy na miasto żeby coś pozwiedzać i zjeść.
W Gyula można zwiedzić zamek, który chyba jest największą atrakcją miasta. Bilety 2200Ft i my się nie skusiliśmy na zwiedzanie.





Udaliśmy się za to bardziej w centrum miasta











Zjedliśmy tortile, odwiedziliśmy kościół







i "muzeum cukiernictwa ". Wzięłam to w cudzysłów, bo muzeum to dużo powiedziane. Na tyłach cukiernio- kawiarni na muzeum przeznaczona jest jedna izba w której pokazane są stare sprzęty do wyrobów łakoci. Nie ma tam żadnych kierunkowskazów jak dotrzeć, biletów ani nic więc takie to muzeum. Warto jednak na chwilę zatrzymać się przy samej cukiernio- kawiarni.









"Százéves Cukrászda" to druga najstarsza fabryka wyrobów cukierniczych na Węgrzech.
Dom wybudowany został w stylu Ludwika XVI empire, ale ma też już cechy klasycystyczne. Zwiedzający mogą zobaczyć oryginalne meble Biedenmeier w zdobionych ornamentami pokojach. W pokojach tym mogą także usiąść napić się kawy i zasmakować wyśmienitych ciast i słodyczy. My nie oparliśmy się pokusie i każdy zdecydował się na co innego. Ja wzięłam The Hundred-Year-Old Cake a Krzysiek Dobosz Cake oba były specjałami lokalu. Karol z Anetą wzięli nieco bardziej uniwersalne ciasta coś jakby napoleonkę i tartę z budyniem i jerzynami.











Wszystkie ciasta były wyśmienite, ale tak straszelnie słodkie, że ja- łasuch do końca dnia nie miałam ochoty na nic słodkiego :)

Powłóczyliśmy się też po miasteczku. Jest ono bardzo urokliwe i spokojne w sam raz na wakacyjne lenistwo.

Najedzeni wróciliśmy na baseny. Spędziliśmy na nich całe popołudnie leniwie unosząc się na tafli wody i drzemiąc.

Niestety kiedy już wychodziliśmy z basenów zaczął padać deszcz, co trochę popsuło humory. Nie mniej poradziliśmy sobie i z deszczem i podupadłymi humorami zajadając się obiadowym makaronem i spędzając miły wieczór dziubiąc słonecznik, degustując wina i piwa oraz rozmyślając nad planami na następne dni.

Komentarze

Popularne posty